Od roku wynajmuję mieszkanie w centrum. Nie utrzymuję kontaktów z sąsiadami, bo nie było okazji się poznać. Wychodzę do pracy przed dziewiątą, a wracam różnie i wtedy zamykam się w domu (komputer, książki, proste przyjemności). Każdemu mówię „dzień dobry”, nawet gburowi, który wzrokiem ryje chodnik. Ale to tylko „dzień dobry”. Słyszę, że ludzie o mnie gadają, bo mam radar zamiast uszu. Tak mają „dziwadła” z poczuciem niższości. Instynkt dzikiego zwierzęcia. Wrodzony lecz niechciany brak zaufania sprawia, że mile zaskakuje mnie nawet neutralny gest ze strony ludzi.
We wtorek wychodzę do pracy i na klatce mijam sąsiadkę. Widzi, że nie mam roweru i będę szedł na piechotę. Pyta dlaczego, bo nie widziała mnie jeszcze bez roweru. Rozmawiamy chwilę, głównie o pogodzie. To miło, że zostałem potraktowany jak człowiek, z którym można zamienić słowo. To samo spotyka mnie po powrocie z pracy, w osiedlowym monopolowym. Nachalny typ zaczepia sklepową, która ma gorszy dzień. Pyta czy to wina jej faceta; jest namolny. Gdy zostaję sam z ekspedientką, ta żali mi się, że nie może mieć podłego nastroju. A chce mieć do tego prawo. Trzymam jej stronę - i tak mija kolejna zwykła-niezwykła rozmowa. Niezwykła, bo „gender” był jej równoprawnym uczestnikiem. Coraz częściej stwierdzam, że ludzie są w sumie w porządku. Trzeba tylko do mistrzostwa doprowadzić olewanie przygodnych „ja pierdolę”, rzucanych w moją stronę przez przypadkowych ludzi, często po kilka razy dziennie.
Źródło: Łódź, Polska. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz