Mam problem z nazwaniem siebie. Zwykle używam pojęcia queer, bo to pojemny worek, do którego wrzuca się wszystko, co nie przystaje do tzw. normy. Nie odnajduję się w typowej roli kobiecej ani w roli męskiej, moja płeć kulturowa nie pasuje do płci biologicznej, jestem więc – uwaga – dzieckiem ideologii gender. Po ostatniej histerii katolickiego kleru, pojęcie to stało się modne. A skoro tyle się o nim mówi, to może w końcu powinienem się tym zainteresować? Do tej pory naiwnie sądziłem, że pozostając praktykiem gender nie będę musiał konfrontować się z teorią, także przez wzgląd na dotychczasowe doświadczenia: poznane przeze mnie ideolożki gender interesowały się głównie kulturową rolą kobiet. Pomijały rolę mężczyzn, jeśli nie wiązała się ona z opresją względem kobiet. Mnie z kolei ciekawią normy jakie mężczyźni narzucają innym mężczyznom, których sam byłem przez ponad dwadzieścia lat – ok, to mocne słowo – ofiarą.
No dobrze, to szukam tekstu o ideologii gender i trafiam na świeży felieton Agnieszki Graff pt. Gender polski listopadowy, zainspirowany burdami z okazji tegorocznego święta niepodległości. Myślę sobie – ciekawa sprawa, bo nie dość, że mówi o kulturowej roli mężczyzn, to jeszcze poddaje analizie polski ruch nacjonalistyczny. Ale zamiast interesującej lektury jest klops - taka mamałyga ze stereotypów, w której płeć biologiczna przyspawana jest do płci społeczno-kulturowej, ubarwiona klasycznymi sloganami w stylu: samczość, fallus czy święto testosteronu.
Mam poczucie, że za podobny tekst, ale nasycony stereotypami o kobietach i kobiecości, w którym płeć biologiczną poplątano by z płcią kulturową, autor skazałby się na powszechne potępienie – i słusznie. Wkurzony na tekst Agnieszki Graff postanowiłem być złośliwy, poeksperymentowałem i oto trawestacja pt. Gender wyprzedażowy:
Chcę napisać o kobiecości - tej najbardziej kobiecej i polskiej: prosto z solarium z galerii handlowej, z grubą warstwą tapety i kosmicznymi tipsami, które przeszkadzają w obsłudze iPhone'a; maszerującej w zwiewnym pastelowym szaliczku na wyprzedaż. Idzie ta kobiecość przez miasto upstrzone morzem pomników i całą sobą woli, by zamiast pomników brykało stado kucyków; żeby skakały radośnie na lilaróż łące – i to nie gender wierzga, żaden konstrukt społeczny, bo ja wiem, że w tej kobiecości pierwsze skrzypce gra biologia. Dzień wyprzedaży jest dniem progesteronu.
Pokuszę się o eksperyment myślowy: gdyby wyfiokowaną pannę ścisnąć jak cytrynę, powstałby esencjonalny sok z pastelowych hormonów. Po jego zażyciu nawet najbardziej zatwardziały nacjonalista bawiłby się lalkami Barbie, a jego orle gniazdo w mgnieniu oka zmieniłoby się w tęczowe królestwo, i portret Winnickiego robiłby za księżniczkę. Co i tak ma pewnie miejsce w niejednym patriotycznym folwarku, ale ja nie o tym...
W dniu wyprzedaży kobiety brawurowo manifestują swoją niepodległość, a frustrację codziennego dnia niwelują kupnem szałowej kreacji czy gustownego pantofelka. Pal sześć budżet domowy, tego dnia nikomu i niczemu nie podlegają: ani prawu, ani żadnym normom rodzinnym czy społecznym. Brzydzą się demokracją, bo polityka to przecież nie ich sprawa, a sklep? W sklepie hulaj dusza: strzel se mejkap, zrób paznokcia, zastaw się, a postaw się. Za tytaniczne poświęcenie jest niebywała nagroda: wyglądasz pięknie – powiedzą bliscy.
Łatwo zauważyć, że sednem kobiecości jest zabawa w dom i przebieranki. To kipi z każdej dziewczyny, którą spotkasz w galerii handlowej. Już w przedszkolu i podstawówce można zauważyć, jak świecą im się oczy na widok lalek i błyszczyka, i żadna z nich nie chce kopnąć piłki czy strzelić z pistoletu. W liceum dziewczyny regularnie śpią po trzy godziny, bo muszą o świcie umyć włosy i zrobić wystrzałowy mejkap, a na zajęciach namiętnie studiują katalogi z ciuchami, zamiast połykać Żołnierzy Wyklętych. Kobiety są wyjątkowo podatne na marketing, to chyba wada genetyczna - i to jest straszne.
Mam cichą nadzieję, że za pomocą państwowego bata uda się ukrócić ten obłęd. Nie bardzo jednak wiem, co mielibyśmy dać kobietom w zamian. Może jakąś namiastkę męskości?
No dobra, dosyć tych złośliwości, a potrafię szczypać, jeśli ktoś lub coś mnie wkurzy - a Agnieszka Graff tym razem przesadziła. Dlaczego? Bo jej tekst to nietrafiony głos w dyskusji o gender. Głos, który zamiast uczciwie rozmawiać o płci kulturowej, nieznośnie miesza ją z płcią biologiczną. Raz czytamy o gender, a raz o testosteronie i nie ma między nimi wyraźniej granicy. Bo na potrzeby felietonu swobodnie można skakać z jednego na drugie, najwidoczniej. Tylko co z tego poplątania może wynieść mniej wyrobiony czytelnik? Że gender listopadowy to jednak męskość listopadowa, a dobry tatuś-państwo powinien nauczyć chłopców samokontroli? Czym? Klapsem? Czy terapią hormonalną?
Czytam teraz książkę o elicie weimarskich Niemiec, której przedstawiciele z entuzjazmem i wiarą położyli naukowe podwaliny nazistowskiej ideologi i całkiem przypadkiem trafiłem na gender-fragment:
Począwszy od jesieni 1914 roku, niemiecki przemysł zabawkarski, lider światowej produkcji i jeden z największych eksporterów w tej dziedzinie, zaczął dostrajać się do wymogów kultury wojennej. Niektóre firmy […] wytwarzały zabawki mające bezpośredni związek z wojną czy też z walką. W ten sposób […] trywializowano przemoc: zabawki, odrealniając wojnę, były częścią życia codziennego dzieci […] Wysiłek pedagogiczny, jakiego dokonało społeczeństwo i państwo, przekładał się także na uzasadniający konflikt dyskurs, którego nie skąpiono dzieciom i młodzieży w szkołach i liceach […] Ideałem, do którego dążyli pedagodzy, była […] młodzież wypełniona wdzięcznością wobec bohaterów, który oddawali życie na froncie, w obronie kraju: mobilizacja umysłów, mobilizacja serc […]
Ok, tylko po co trywializować przemoc i oswajać dzieci z wojną, wychowując je w kulcie oręża, skoro i tak - jak pisze Agnieszka Graff - małym chłopcom […] niezawodnie świecą się oczy do pistoletów; skoro w grze uczestniczy biologia, a samczość tylko czeka na swój karnawał? No właśnie. A skoro tak, to czy biologia dyktuje dziewczynkom miłość do kucyków, domków dla lalek i wózków dziecięcych? No jednak nie.
Jeśli chcemy uczciwie rozmawiać o płciach społeczno-kulturowych, a ideologię gender traktujemy poważnie, to – na boga – pozbądźmy się myślenia, że każdy posiadacz siusiaka skażony jest grzechem pierworodnym męskości, co oznacza niebezpieczeństwo dla otoczenia, no chyba że zawczasu odpowiednio utemperujemy delikwenta... i temu podobne brednie.
Tak już zupełnie nawiasem - wyznaję może mało popularną zasadę, że nie ma wyzwolenia kobiet bez wyzwolenia mężczyzn.
PS Gigantyczna wagina, stojąca przed Teatrem Wielkim w Łodzi, jest rzeczywiście paskudna.
Sorry, że wrzucam po angielsku, ale to jest też na temat i w nawiązaniu do ksiązki, o której wspominasz:
OdpowiedzUsuń“Prior to World War II it had always been assumed that the average soldier would kill in combat simply because his country and his leaders had told him to do so and because it was essential to defend his own life and the lives of his friends.…U.S. Army Brigadier General S. L. A. Marshall asked these average soldiers what it was that they did in battle. His singularly unexpected discovery was that, of every hundred men along the line of fire during the period of an encounter, an average of only 15 to 20 ‘would take any part with their weapons.’”
(David Swanson, "War Is a Lie", doskonałe studium tego, ile się trzeba nawysilać, żeby skłonić mężczyzn (głównie) do zabijania. Ksiązka Grossmana niestety nie jest osiągalna.)
(Ten cytat pochodzi z książki: David Grossman, "On Killing: The Psychological Cost of Learning to Kill in War and Society", a Swanson przytacza go w swojej.)
Usuńtak na boku: http://paragraf23.salon24.pl/526079,harald-eia-masakruje-gender-studies-w-norwegii
OdpowiedzUsuńWiem że komentarz po ponad roku od publikacji jest średnio sensowny, ale za ten tekst powinieneś dostać nagrodę. Nie jestem fanem ani choćby zwolennikiem gender, osobiście jestem niestety stereotypowym facetem w niezadbanych ciuchach, dziką brodą i włosami na widok których fryzjer by zszedł na zawał. Jednak uważam że twoje teksty są bardzo udane i trafiają do mnie. Co więcej ten naprawdę mnie przekonał że pisze to osoba która jest inteligentna i otwarta. Większość osób przekonujących do gender, do homoseklualizmu i innych "odstępstw" (nienawidze tego słowa) to osoby głupie, zamknięte w swoim małym światku i swoim przekonaniu. Z kimś takim jak ty z wielką chęcią uciąłbym sobie dłuższą dyskusje. Trzymaj tak dalej i nie dawaj się. :)
OdpowiedzUsuńDzięki! Co do "osób głupich, zamkniętych w swoim małym światku", to niestety zdarzają się i takie. Nic na to nie poradzimy, a nad kulturą rozmowy trzeba cały czas pracować - szczególnie, jeśli dotyka się spraw takiej czy innej mniejszości.
UsuńŁatwo zapaść na syndrom oblężonej twierdzy - zdarza się najlepszym. A wtedy nawet jeśli mamy rację, to podajemy ją w sposób odstręczający, agresywny (choć nam się wydaje, że jest to po prostu egzekwowanie pewnych oczywistości). Poza tym, mniejszości bardzo często tkwią w „bańkach” i rzadko wychodzą do „świata”, przez co tracą umiejętność zgrabnej komunikacji z innymi ludźmi.